19.6.08

Ciemne strony nauki


Odkrycia, których nie było, wyniki dopisane na oko, przywłaszczenie cudzych prac i dorobku kolegów. To wszystko, niestety, zdarza się w świecie nauki. Jak często naukowcy oszukują?


W 2004 r. dr Woo Suk Hwang na łamach prestiżowego "Science" dowodził, że sklonował 30 ludzkich zarodków i wydobył z nich lecznicze komórki macierzyste. Jak się wkrótce okazało, wyniki częściowo sfabrykował. Kiedy jednak oszustwo wyszło na jaw, Koreańczyk do końca szedł w zaparte. Do dziś jest przekonany, że nikogo nie oszukał, bo to wszystko, o czym donosił w swoich pracach, jest możliwe. - Dajcie mi laboratorium i ludzi, a udowodnię wam, że potrafię to robić, zrobiłem i zrobię jeszcze raz.

Razem z Hwangiem pracę w Narodowym Uniwersytecie Seulu straciło siedmiu jego współpracowników. Zbytnio poddali się charyzmie swego szefa, padli ofiarą wschodnich wzorców kulturowych, które nie pozwalają podważać słów mistrza.




Jak często dochodzi do tego typu sytuacji? Na to pytanie stara się odpowiedzieć w dzisiejszym "Nature" grupa amerykańskich naukowców z Narodowych Instytutów Zdrowia (NIH).

Kolega trochę oszukał

Do naruszania rzetelności badań skłania dziś presja współzawodnictwa, oczekiwania przełożonych, a niejednokrotnie też i sponsorów badań. Klasycznym oszustwem naukowym był "człowiek z Piltdown", którego szczątki podobno odkrył w 1912 r. Charles Dawson. Okazało się, że to misterna układanka sklejona z czaszki średniowiecznego człowieka, orangutana i szympansa. Prawda wyszła na jaw dopiero po 40 latach.

Dziś niektórzy twierdzą, że podobnym oszustwem są szczątki Homo floresiensis odkryte cztery lata temu. W tle zażartej dyskusji, czy był to przedstawiciel nowego gatunku miniaturowych ludzi (hobbitów), czy też osobnik chory i skarlały, pojawiły się podejrzenia, że zęby hobbita noszą ślady obróbki dentystycznej. Jednak nie wydaje się, by miało to pokrycie w faktach.

Komu jednak wierzyć? Czy możemy mieć zaufanie do naukowców? Z raportu w "Nature" wynika, że nie zawsze. W Stanach Zjednoczonych pracownicy naukowi mają obowiązek informowania o nierzetelnym postępowaniu kolegów. Jednak nie palą się do tego. "Nature" podaje, że w ciągu roku zgłoszono jedynie 24 takie przypadki, ale prawdziwa skala zjawiska jest dużo większa.

Pracownicy NIH przeprowadzili ankietę wśród 2212 badaczy na różnych szczeblach kariery, zatrudnionych w ponad 200 ośrodkach naukowych (zarówno ogromnych instytucjach, jak i małych placówkach). Pytali ich, czy w ostatnich latach byli świadkami nadużyć lub oszustw naukowych. Aż 200 z nich, czyli blisko 10 procent, przyznało, że tak. Nadużycia dotyczyły pracy doktorantów i profesorów.

Ankietowani podawali przykłady:

* "Widziałem, jak doktor zmienił liczby w wynikach badań, żeby je poprawić".

* "Kolega przepisał te same dane do trzech różnych publikacji, ale w każdej z nich inaczej je interpretował".

* "Znajomy wykorzystał program komputerowy Photoshop, żeby usunąć ze zdjęć niewygodne szczegóły".

Okazało się, że najczęściej uczeni fabrykowali lub fałszowali wyniki (ponad połowa przypadków), nieco rzadziej dopuszczali się plagiatu (niecałe 40 proc.). Najbardziej skłonni do szachrajstwa są doktorzy (25 proc. przypadków), potem profesorowie (22 proc. ), ich asystenci (17 proc.), a na końcu magistrzy (14 proc.).

Z ankiet wynika też, że zazwyczaj świadkowie najpierw dowiadywali się z drugiej ręki o kombinacjach kolegów, a potem osobiście je widzieli. 40 proc. z nich nikomu nie doniosło o dostrzeżonych nieprawidłowościach. Dlaczego?

Ten, kto informuje o oszustwie, naraża się na zemstę, ostracyzm w środowisku, zamknięcie drogi do dalszej kariery. Bywa, że jest zaprzyjaźniony z osobą, która fałszowała wyniki, i nie chce jej zaszkodzić, boi się wyjść na kapusia. Oszustwo narusza dobre imię instytucji, grozi zakręceniem kurka z pieniędzmi na badania, a więc szefowie placówek zwykle usiłują tuszować wszelkie tego typu afery.

Lenistwo, chciwość, brak nadzoru

Z informacji Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych (URPL) w Warszawie wynika, że podobne problemy zdarzają się również na naszym podwórku. Urząd nadzoruje wszystkie badania kliniczne, które są prowadzone w Polsce, współpracuje ze swoim odpowiednikiem europejskim, a także z amerykańskim Urzędem ds. Rejestracji Leków (FDA) oraz Światową Organizacją Zdrowia (WHO). Przeprowadza m.in. inspekcje na żądanie, gdy podejrzewa oszustwo lub niezgodność badania z warunkami pozwolenia wydanego przez ministra zdrowia. Kontrola może być np. wszczęta, gdy wszyscy pacjenci podejrzanie znakomicie zareagują na leczenie. Co wynika z tych inspekcji?

Okazuje się, że naukowcy m.in. dostosowują historię choroby do wymogów badania, wstecznie uzupełniają dokumenty, podrabiają podpisy uczestników na formularzu świadomej zgody (tj. tworzą martwe dusze), potwierdzają wydanie leków uczestnikom badania, choć oni żadnych środków nie łykali.

Powodem tych oszustw jest głównie pośpiech i brak wystarczającej liczby pacjentów do badań (bo zamiast stu ochotników zgłosiło się np. tylko 15). Często winne są braki w wyszkoleniu personelu, a także niskie pobudki: lenistwo, brak zainteresowania, chciwość, presja sponsora czy chęć publikacji "lepszych" danych.

Kontrolerzy wykryli także, że często jedna osoba kieruje rocznie kilkunastoma badaniami klinicznymi (rekordzista opiekował się 64 badaniami w ciągu dwóch i pół roku). Trudno o właściwy nadzór w takiej sytuacji. Zdarzało się, że pacjenci dostali podczas badania zabronione leki, a ich prywatne dane wysyłano do sponsora (choć powinni zostać anonimowi). Firmy niechętnie też - i zwykle po terminie - raportowały o niepożądanych efektach tych badań. I często nie publikowały negatywnych danych, co prowadziło do zafałszowania wyników. Co gorsza, nie prowadzimy w Polsce monitoringu takich zdarzeń.


- Jeśli chodzi o procedury, to w najmniejszym stopniu nie odstajemy od Europy. Problem w tym, że w całym kraju mamy tylko jednego kontrolera! A potrzebujemy co najmniej 17, inaczej nie trzymamy ręki na pulsie - mówi dr Leszek Borkowski, prezes Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych.

Margit Kossobudzka
Źródło: Gazeta Wyborcza

Brak komentarzy: